"Człowiek nie może zachorować na żadną chorobę, na którą nie ma lekarstwa w przyrodzie" - mówi prof. Zdzisław Jan Ryn.
Wywiad, przeprowadzony przez pana Szymona Łucyka. Rozmawia on z psychiatrą, podróżnikiem, badaczem, osobą, która na medycynę i uzdrawianie patrzy całościowo (holistycznie). Z zainteresowaniem rejestruje i opisuje naturalne sposoby leczenia i uzdrawiania.
W swoich książkach – „Medycynie indiańskiej” i wydanej właśnie „Wyspie Wielkanocnej” (Medycyna Praktyczna, 2013) - opisuje Pan szczegółowo obrzędy lecznicze Indian i mieszkańców Rapa Nui. Ale czy zdarzyło się Panu kiedyś korzystanie z usług szamana czy uzdrawiacza?
Prof. Zdzisław J. Ryn: - Dosłownie rzecz biorąc - nie. Nigdy nie miałem „ciągoty”, żeby wypróbować na samym sobie, ale brałem udział w wielu ceremoniach leczniczych jako obserwator uczestniczący. Na początku moich podróży do Ameryki Łacińskiej największe wrażenie wywarły na mnie praktyki na półwyspie Jukatan w Meksyku w miejscowości Huautla de Jimenez, gdzie tamtejsze uzdrawiaczki – curanderos – stosują grzyby halucynogenne. W ich języku zresztą nazywa się je „grzybami ułatwiającymi kontakt z bóstwami”, co pokazuje, jak odmiennie od nas postrzegają oni to zjawisko. Na początku byłem bardzo sceptyczny wobec szamanów i uzdrowicieli – tak jak medycyna i psychiatria współczesna, które patrzą na medycynę tradycyjną z dystansem. Dzisiaj sądzę, że jest to wynik naszej ignorancji.
- Cóż więc się stało, że zmienił Pan swoje podejście do tego rodzaju praktyk?
- Po raz pierwszy zetknąłem się z medycyną Indian Ameryki Łacińskiej czterdzieści lat temu. Jako lekarz polskiej wyprawy w Andy Patagonii – a to była największa przygoda mojego życia, która trwała 14 miesięcy – przyjechałem zafascynowany medycyną górską. Wtedy jako lekarz ekspedycji wysokogórskich prowadziłem obserwacje i badania do swojego doktoratu, a potem habilitacji. Byłem w Kaukazie, Hindukuszu i przede wszystkim Andach, gdzie spędziłem kilka lat. Gdy docieraliśmy w Andach do prawie nieodwiedzanych przez białych ludzi miejsc, o których Indianie mówią „tam, gdzie diabeł zgubił swoje poncho”, z wielkim zdumieniem patrzyłem, jak żyją tam miliony ludzi, którzy nigdy nie widzieli na oczy wykształconego lekarza.
To są regiony, gdzie naturalnym światem medycyny jest uzdrawiacz, który dziedziczy od tysięcy lat doświadczenia przodków, gromadząc wiedzę, która mnie zaszokowała bystrością ich obserwacji i koncepcją jedności organizmu człowieka z przyrodą. Indianie nie mają pojęcia o anatomii człowieka, jego fizjologii i fizjopatologii, ale wiedzą, co to jest człowiek cierpiący i jak można mu pomóc. Mają bowiem doświadczenie wynikające z wielopokoleniowej obserwacji.
- W swojej „Medycynie indiańskiej” pisze Pan, że w Ameryce Łacińskiej lekarze "w kitlach" i uzdrawiacze traktują się wzajemnie z szacunkiem, a nawet pracują razem w szpitalach…
- To prawda, że coraz więcej jest lekarzy zainteresowanych światem medycyny naturalnej; w efekcie w wielu krajach Ameryki Łacińskiej ministerstwa zdrowia dopuściły współpracę miejscowych uzdrawiaczy z lekarzami. Odwiedziłem południowoamerykańskie szpitale – np. w argentyńskim Manzano Historico czy boliwijskim Sucre – łączy się metody tradycyjne z medycyną konwencjonalną.
Muszę wspomnieć, że uczestniczyłem właśnie w ósmym Światowym Kongresie Medycyny Tradycyjnej w Limie, który – co trzeba podkreślić - poświęcony był pamięci polskiego uzdrawiacza i zielarza, salezjanina, ojca Edmunda Szeligi, pochowanego w stolicy Peru. Pięćdziesiąt lat poświęcił on badaniom nad roślinami leczniczymi Amazonii i Andów i utworzył Instytut Fitoterapii. Jego pragnieniem było, aby leki roślinne służyły także jego rodakom w Polsce. Obrady Kongresu były – dosłownie i w przenośni – bardzo barwne. Na sali obok siebie pojawili się z jednej strony – wybitni naukowcy i lekarze, a z drugiej – szamani. Ci ostatni pokazywali swoje praktyki uzdrawiania – z oczyszczeniem, talizmanami, modlitwami, tańcem i śpiewami.
- Ale przecież oprócz tych autentycznych uzdrawiaczy i zielarzy nie brak zwykłych szarlatanów. Pewnie spotkał Pan ich też w swoich podróżach?
- Oczywiście, miałem nieraz wrażenie, że niektórzy curanderos wykorzystują ciemnotę i analfabetyzm Indian. Myślę, że sprawdzianem wartości uzdrawiacza jest to, czy ma on powodzenie u pacjentów. Tak samo jak z naszymi psychoterapeutami: niektórzy z nich kończą dziesiątki kursów, ale nie potrafią pomóc osobom potrzebującym, bo nie mają tego, co Indianie nazywają „mocą leczniczą”. Indianie od dziecka przygotowują przyszłego curandero: przyszły szaman od najmłodszych lat towarzyszy swojemu ojcu czy matce i uczy się znajomości roślin: jak je uprawiać, gdzie je znajdywać, jak je przygotować. Miałem okazję przyglądać się, jak się przygotowuje świętą roślinę Wyspy Wielkanocnej – matua pua - rodzaj paprotnika, rosnącego przede wszystkim na dnie krateru wulkanu Rano Kau.
- Tu nasuwa się bliskie skojarzenie z szamanizmem: kilka tygodni temu nazywany „uzdrowicielem” ksiądz ugandyjski John Baptist Bashobora zgromadził blisko 60 tys. ludzi na Stadionie Narodowym w Warszawie. Sprawa wywołała rozgłos w mediach.
- Nie chcę wypowiadać się o samej tej postaci, bo jej nie znam. Moją uwagę zwraca przede wszystkim fenomen obecności dziesiątków tysięcy ludzi, którzy wzięli w tym udział, płacąc niebagatelne pieniądze za bilety. Moim zdaniem, jest to wyraz upadku zaufania do niewydolnej medycyny naukowej. Technicyzacja i fatalna organizacja służby zdrowia czyni z lekarza urzędnika, gdzie nawet przy najlepszej woli nie ma możliwości indywidualnego kontaktu z pacjentem. Nie dziwię się, że tysiące ludzi - nie zawsze religijnych - szuka innej formy pomocy leczniczej. Technologia w medycynie jest bardzo ważna, ale nie można zapominać - jak to się zdarza - o stronie humanistycznej w relacjach lekarz-pacjent.
- Wracając do Indian Ameryki Łacińskiej, co najbardziej zawdzięcza im współczesna medycyna?
- Myślę, że najbardziej cenne dla nas jest odkrycie przez medycynę indiańską wartości leczniczych roślin. Indianie amazońscy są od dawna przekonani, że człowiek nie może zachorować na żadną chorobę, na którą nie ma lekarstwa w przyrodzie. Podobnie jest na Wyspie Wielkanocnej. Około 400 leków, które są dziś w oficjalnym spisie światowym, jest pochodzenia roślinnego, głównie z Amazonii, którą nazywa się „największą apteką świata”. Lekarze nie chcą dziś pamiętać, że te właściwości lecznicze wykrywali curanderos przez dziesiątki pokoleń metodą prób i błędów.
- Ale Indianie odkryli też środki halucynogenne – takie jak słynna roślina ayahuasca – które, choć rozpowszechnione w Ameryce Południowej, są w wielu krajach zabronione jako środki psychodeliczne.
- W tradycji szamanów peruwiańskich wyciąg ayahuasca służy do poznawania świata otaczającego i świata wewnętrznego człowieka. Wszelkie starania uzdrawiaczy zmierzały do wprowadzenia się w trans razem z pacjentem, aby w stanie odmiennej świadomości poznać, co leżało u źródła choroby. Można się w tym dopatrzyć pewnych analogii do koncepcji psychoanalitycznych, choćby interpretacji marzeń sennych przez Freuda. U niektórych ludów – jak u amazońskiego plemienia Shipibo – powstają bardzo interesujące dzieła sztuki, które są bezpośrednią ekspresją halucynacji wzrokowych. To prawda, że ayahuasca traktowano w wielu krajach jako owoc zakazany. Jednakże jednoznacznie nie udowodniono, aby wywoływała uzależnienia. Co więcej, w niektórych ośrodkach rehabilitacyjnych wyciąg z rośliny stosuje się w leczeniu odwykowym w alkoholizmie i narkomanii.
- Czego jeszcze lekarz może się nauczyć od szamana?
- Z mojego punktu widzenia - lekarza psychiatry – bardzo istotne są naturalne talenty psychoterapeutyczne Indian. U nas psychoterapeuci prowadzą terapię grupową, kiedy nie mają zwykle innej możliwości – bo mają zbyt wielu pacjentów; preferują jednak psychoterapię indywidualną. Indianie Mapucze (Araukanie) odwrócili tę proporcję:, kiedy Indianka wpada w depresję poporodową, wtedy uzdrawiaczka angażuje całą wioskę do współpracy: jeźdźcy na koniach przez całą noc odstraszają złe duchy, które miały wywołać chorobę, cała rodzina masuje tę kobietę, towarzyszy jej. Mówiąc pół żartem: nie wypadałoby takiej chorej nie wyzdrowieć, kiedy wszyscy wokół niej chcą ją uzdrowić. U nas jest inaczej: chorego psychicznie najchętniej się "pozbywamy" umieszczając go w szpitalu. U Indian pozostaje on pod opieką bliskich.
Współczesny lekarz jest zafascynowany technologią, ale często nie wie, kogo leczy, nie zna nazwiska pacjenta, którego operuje. Nie ma czasu dla pacjentów, a czasem nie jest nimi zainteresowany, bo koncentruje się na samym zabiegu. A więc często nie zaspokaja naturalnych potrzeb człowieka cierpiącego – kontaktu i zrozumienia. Indiańscy curanderos czynią to w sposób doskonalszy od naszego. I jeszcze jedno: Indianie doceniają wspólnotę świata ożywionego i nieożywionego. My żyjemy w hermetycznym świecie: w kabinach wind, w samochodach, pociągach, a oni żyją blisko natury, zwykle chodzą boso. I ta bliskość natury jest też lekcją, którą możemy od nich odebrać.
***
Prof. Zdzisław Jan Ryn, (ur. 1938 r.), profesor psychiatrii w Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego i Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie, badacz medycyny i antropologii Indian Ameryki Łacińskiej. Jest autorem 32 książek i 430 artykułów naukowych. Członek nowojorskiego The Explorers Club. Był lekarzem wypraw wysokogórskich (Kaukaz, Hindukusz, Andy) oraz kierownikiem naukowym wypraw na Wyspę Wielkanocną (1995-2010). Ambasador RP w Chile, Boliwii (1991-1996) i Argentynie (2007-2008). Laureat wielu odznaczeń polskich i zagranicznych, w tym doktoratu honoris causa Universidad Cientifica del Sur w Limie i Nagrody Augusto Castello Roca w medycynie górskiej (Hiszpania).
Rozmawiał Szymon Łucyk (PAP)
http://www.naukawpolsce.pap.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz